KPG -Tatry, Rysy 2499m n.p.m.
Gdy myślałam o KPG to ten szczyt wydawał mi się mało osiągalny, choć w głębi duszy marzyłam by go zdobyć. Rysy. Najwyższy szczyt Polski, Wysokie Tatry, góry mi mało znane, odległe, zupełnie inne od Beskidów po których chodzę najczęściej. Duże przewyższenia, skały, ciągłe wiadomości o śmiertelnych wypadkach na szlaku.
I ja miałabym tam wejść?! Więc jak to się stało, że weszłam na 2499m n.p.m?
Robiąc postanowienia noworoczne zdobycie tego szczytu było jednym z nich, tym trudno osiągalnym. I stało się tak, że koleżanka Edi, słysząc jak mówię o nim, powiedziała " to ja idę z tobą!". Ok, czemu nie. Przy kolejnych spotkaniach od czasu do czasu pojawiał się temat - "to kiedy na te Rysy?" Więc ustaliłyśmy początkowo ostatni weekend maja. Ale że zima w tym roku długo trzymała, to przesunęłyśmy datę na ostatni weekend czerwca.
Ok, to mamy datę, trasę (bo tylko od słowackiej strony wchodziła w grę), jakiś początek planu. Gdy zbliżała się data wyjazdu, we mnie coraz bardziej rosła obawa. Po kontuzji barku moja aktywność fizyczna była ograniczona, więc i forma słaba. Do tego tydzień wcześniej nadwyrężyłam kostkę schodząc z Łysicy. Ale Edi parła "idziemy idziemy!". No to ok. Idziemy, choć ja bez wiary że zdobędę szczyt. Ale przynajmniej spróbuję.
Jedziemy.
W piątek późnym wieczorem dojechałyśmy do słowackiej Wychodnej gdzie miałyśmy nocleg.
W sobotę wczesna pobudka i o 7:15 ruszamy z parkingu w Szczyrbskim Plesie (6 eur za cały dzień) czerwonym szlakiem. Na początku szlak łagodny, aż do Popradskiego Plesa to miły spacer i podziwianie widoków.
Po krótkiej przerwie ruszamy dalej, tym razem niebieskim szlakiem. Im dalej tym piękniejsze widoki, słońce rozświetla zieleń w dolinie. Idzie się dobrze, kamienistą ścieżką, niezbyt stromo pod górę. Mijamy kolejne wodospady. Gdy na rozstajach pod Żabim Potokiem skręcamy na szlak czerwony, spacer zmienia się w wędrówkę po kamiennych schodkach, mozolnie pod górkę, zygzakiem zdobywamy kolejne metry wysokości.

Dochodzimy do Żabich Stawów Mięguszowickich. Piękne.
A tuż za nimi pierwsza na naszej trasie łata śniegu - dla nas to frajda. Jest płasko więc idzie się dobrze mimo iż śnieg, miękki, topiący się w promieniach słońca.
I za chwilę pierwsza trudność - łańcuchy i drabinki. Wygląda to trochę groźnie, choć w gruncie rzeczy nie jest trudne. Najpierw podciągnięcie się na łańcuchu który jest dobrą asekuracją Potem dwie drabinki i spacer po metalowych stopniach - to chyba jedyne miejsce niepewne dla mnie bo brakowało łańcuchów w ścianie aby się przyasekurować (wydawało mi się, że są zerwane...?). Potem znów drabinka, trochę wzdłuż uskoku trzymając się żelastwa. W sumie to może ze 500m takich atrakcji. Uff, już po.






A tuż za nimi przeszkoda nr 2 - śnieg. Tym razem trochę stromiej, więc i bardziej ślisko. Ale udaje się nam wejść bez kijków i raków! Na horyzoncie już kolorowe flagi - jak w Himalajach! Witamy w Wolnym Królestwie Rysy!
A to oznacza, że dotarłyśmy do Chaty Pod Rysami. Robimy przerwę i podziwiamy widoki oraz lokalne atrakcje - przystanek autobusowy i słynny wychodek z widokiem na Tatry - tu uwaga! kolejka do atrakcji plus specyficzny zapaszek...
Ruszamy na ostatni etap wyprawy na szczyt. I o ile gdzieś czytałam, że dalej już tylko łatwiej, to zdecydowanie nie dla mnie.
Najpierw śnieg tuż za schroniskiem i znakiem zakazu wejścia w szpilkach - bardzo ślisko i stromo, przed nami dziewczyna traci równowagę i zjeżdża 20m w dół po śniegu na brzuchu... więc wzmagamy czujność. Dochodzimy do ostatniej przełęczy pod szczytem mocno zasapane. A potem jeszcze trudniej - sypkie kamienie, ujeżdżające spod nóg a przy tym dosyć duże nachylenie skał - idę, a raczej pełznę na czworakach, wspinam się mocno pracując rękami i broniąc się żeby mnie plecak nie przeciążył do tyłu. Wokół mnóstwo ludzi, idących i w górę i w dół - to nie ułatwia. Ale jak już widzę szczyt to łapie mnie euforia i pomaga pokonać ostatnie metry - ruszamy na polski wierzchołek. Ludzi sporo, w końcu to sobota, wakacje, piękna pogoda.


JEST!! MAM TO!! Ze wzruszenia ściska mi gardło. MOJE K2.
Sesja fotograficzna na całego, w "pamiątkowych" szpilkach. Upojona i pełna radości siadam w końcu i rozkoszuję się byciem na szczycie, widokami i cudownością wokół mnie.



Po blisko godzinie odpoczynku pora wracać. Ja zawsze powtarzam sobie, że trzeba nie tylko wejść, ale też szczęśliwie zejść z góry - a wiedząc co mnie czeka (sypkie skały, śnieżne płaty, łańcuchy i drabinki) to skupiam się jak mogę by nie popełnić błędu, by równo stawiać nogę aby nie skręcić kostki... Powoli w dół, wracamy, trasa nam się dłuży bo zmęczenie daje o sobie znać, emocje opadły i nic nas już nie mobilizuje. Ale szczęśliwie dochodzimy na parking o 18stej - czyli po blisko 11 godzinach wędrówki.
To była cudowna wyprawa.
Cudowna bo nie wierzyłam w jej sukces. Cudowna bo widoki przepiękne - już zapomniałam jak majestatyczne to góry, jakie robią na mnie wrażenie. Cudowna bo zrealizowałam swoje wielkie marzenie. Cudowna, bo udowodniłam sobie swoją siłę.
I ja miałabym tam wejść?! Więc jak to się stało, że weszłam na 2499m n.p.m?
Robiąc postanowienia noworoczne zdobycie tego szczytu było jednym z nich, tym trudno osiągalnym. I stało się tak, że koleżanka Edi, słysząc jak mówię o nim, powiedziała " to ja idę z tobą!". Ok, czemu nie. Przy kolejnych spotkaniach od czasu do czasu pojawiał się temat - "to kiedy na te Rysy?" Więc ustaliłyśmy początkowo ostatni weekend maja. Ale że zima w tym roku długo trzymała, to przesunęłyśmy datę na ostatni weekend czerwca.
Ok, to mamy datę, trasę (bo tylko od słowackiej strony wchodziła w grę), jakiś początek planu. Gdy zbliżała się data wyjazdu, we mnie coraz bardziej rosła obawa. Po kontuzji barku moja aktywność fizyczna była ograniczona, więc i forma słaba. Do tego tydzień wcześniej nadwyrężyłam kostkę schodząc z Łysicy. Ale Edi parła "idziemy idziemy!". No to ok. Idziemy, choć ja bez wiary że zdobędę szczyt. Ale przynajmniej spróbuję.
Jedziemy.
W piątek późnym wieczorem dojechałyśmy do słowackiej Wychodnej gdzie miałyśmy nocleg.
W sobotę wczesna pobudka i o 7:15 ruszamy z parkingu w Szczyrbskim Plesie (6 eur za cały dzień) czerwonym szlakiem. Na początku szlak łagodny, aż do Popradskiego Plesa to miły spacer i podziwianie widoków.
Dochodząc do jeziora dostrzegam słynną budkę z ładunkiem który można wynieść do Chaty Pod Rysami - podziw dla tych którzy biorą to na plecy. Wracając w budce było już tylko kilka toreb. Jezioro bardzo malownicze, otoczone surowymi skałami, z ciemnozielono-niebieską taflą poruszaną silnym wiatrem. Schronisko równie urocze, bardzo miło się tu siedzi choć wiatr chłodzi nas mocniej niż ogrzewają promienie słońca.
Po krótkiej przerwie ruszamy dalej, tym razem niebieskim szlakiem. Im dalej tym piękniejsze widoki, słońce rozświetla zieleń w dolinie. Idzie się dobrze, kamienistą ścieżką, niezbyt stromo pod górę. Mijamy kolejne wodospady. Gdy na rozstajach pod Żabim Potokiem skręcamy na szlak czerwony, spacer zmienia się w wędrówkę po kamiennych schodkach, mozolnie pod górkę, zygzakiem zdobywamy kolejne metry wysokości.

Dochodzimy do Żabich Stawów Mięguszowickich. Piękne.
A tuż za nimi pierwsza na naszej trasie łata śniegu - dla nas to frajda. Jest płasko więc idzie się dobrze mimo iż śnieg, miękki, topiący się w promieniach słońca.
I za chwilę pierwsza trudność - łańcuchy i drabinki. Wygląda to trochę groźnie, choć w gruncie rzeczy nie jest trudne. Najpierw podciągnięcie się na łańcuchu który jest dobrą asekuracją Potem dwie drabinki i spacer po metalowych stopniach - to chyba jedyne miejsce niepewne dla mnie bo brakowało łańcuchów w ścianie aby się przyasekurować (wydawało mi się, że są zerwane...?). Potem znów drabinka, trochę wzdłuż uskoku trzymając się żelastwa. W sumie to może ze 500m takich atrakcji. Uff, już po.






A to oznacza, że dotarłyśmy do Chaty Pod Rysami. Robimy przerwę i podziwiamy widoki oraz lokalne atrakcje - przystanek autobusowy i słynny wychodek z widokiem na Tatry - tu uwaga! kolejka do atrakcji plus specyficzny zapaszek...
Najpierw śnieg tuż za schroniskiem i znakiem zakazu wejścia w szpilkach - bardzo ślisko i stromo, przed nami dziewczyna traci równowagę i zjeżdża 20m w dół po śniegu na brzuchu... więc wzmagamy czujność. Dochodzimy do ostatniej przełęczy pod szczytem mocno zasapane. A potem jeszcze trudniej - sypkie kamienie, ujeżdżające spod nóg a przy tym dosyć duże nachylenie skał - idę, a raczej pełznę na czworakach, wspinam się mocno pracując rękami i broniąc się żeby mnie plecak nie przeciążył do tyłu. Wokół mnóstwo ludzi, idących i w górę i w dół - to nie ułatwia. Ale jak już widzę szczyt to łapie mnie euforia i pomaga pokonać ostatnie metry - ruszamy na polski wierzchołek. Ludzi sporo, w końcu to sobota, wakacje, piękna pogoda.


JEST!! MAM TO!! Ze wzruszenia ściska mi gardło. MOJE K2.
Sesja fotograficzna na całego, w "pamiątkowych" szpilkach. Upojona i pełna radości siadam w końcu i rozkoszuję się byciem na szczycie, widokami i cudownością wokół mnie.



Po blisko godzinie odpoczynku pora wracać. Ja zawsze powtarzam sobie, że trzeba nie tylko wejść, ale też szczęśliwie zejść z góry - a wiedząc co mnie czeka (sypkie skały, śnieżne płaty, łańcuchy i drabinki) to skupiam się jak mogę by nie popełnić błędu, by równo stawiać nogę aby nie skręcić kostki... Powoli w dół, wracamy, trasa nam się dłuży bo zmęczenie daje o sobie znać, emocje opadły i nic nas już nie mobilizuje. Ale szczęśliwie dochodzimy na parking o 18stej - czyli po blisko 11 godzinach wędrówki.
To była cudowna wyprawa.
Cudowna bo nie wierzyłam w jej sukces. Cudowna bo widoki przepiękne - już zapomniałam jak majestatyczne to góry, jakie robią na mnie wrażenie. Cudowna bo zrealizowałam swoje wielkie marzenie. Cudowna, bo udowodniłam sobie swoją siłę.