Tatry - Grześ 1653m n.p.m.

Kiedy byliśmy całą ekipą na Czerwonych Wierchach we wrześniu, zgodnie padła deklaracja "musimy wrócić w Tatry". Dla mnie jak najbardziej ok bo głód na tatrzańskie przygody mam niezaspokojony. Więc gdy pojawił się pomysł na długi listopadowy weekend w Tatrach - ja byłam na tak. Plus nie było kontrofert więc łatwo podjęłam decyzje. 
Ostatecznie stanęło na 3 kobietkach (zwanych na FB Trzy Wesołe Krasnoludki), tak kameralnie. Prognoza pogody nie była też zachęcająca, po złotej polskiej jesieni nie zostało ani śladu, zapowiadano deszcz i śnieg. Zaczęła się wewnętrzna walka - jechać i "się męczyć" czy odpuścić, zwolnić, złapać oddech... ciągłe gonienie w pracy, w domu...

Pojechałam.
Sobotni widok z okna nie napawał optymizmem, szczyty tonęły pod ciężką warstwą chmur. Z nadzieją, że nie będzie aż tak źle, ruszyłyśmy do Doliny Chochołowskiej. To niewątpliwie minus tatrzańskich wypraw, że zanim zaczniesz iść pod górę, najpierw przez blisko godzinę tuptasz po płaskim...


W międzyczasie, de facto zaraz po wejściu do doliny, okazało się, że chmury niosą w sobie ogromne pokłady deszczu. Uzbrojone w peleryny, idąc i wzajemnie się motywując, zastanawiałyśmy się gdzie pójść w górę - pierwotny plan na Starorobociański wydawał się zbyt wymagający, plus przy niskiej widoczności nie byłoby okazji podziwiać pięknych panoram. Ostatecznie padło na Grzesia. Więc najpierw schronisko w Dolinie Chochołowskiej i pierwsze suszenie. A potem pod górkę żółtym szlakiem. Najpierw łagodnie, potem, gdzieś tak w połowie, zaczęły się stopnie i zasapane zdobywanie kolejnych metrów w górę.


Gdy wyszłyśmy z kosodrzewiny na grań, uderzył w nas bardzo silny, zimny wiatr z zacinającym deszczem. Wędrówka na tak już bliski szczyt z zaciśniętymi zębami. Ale się udało. Choć nie było pięknych panoram, widoki mi się podobały. Mgły mają w sobie coś magicznego i wzniosłego. Tajemnica. Mistycyzm. Nostalgia.


W dół tą samą drogą, choć serce by chciało dalej w góry to rozum podpowiadał, że w przemoczonym ubraniu i butach, przy takiej pogodzie, nie ma co szarżować. Ja nie byłam gotowa na takie warunki i muszę przyznać, że psychicznie było mi chwilami ciężko.
Więc powrotny spacer, relaks w schronisku i obowiązkowe grzane wino. Na koniec "horror-walk" czyli powrót doliną; a żeby było jeszcze trudniej to dodatkowo 2km po świeży ser z bacówki i blisko 3km pod górę do naszego gospodarza. Oj, gorący prysznic, wino i oscypki z żurawiną - the best!
Mimo iż nie udało się wejść tam gdzie chiałyśmy, wyprawa okazała się dobra. Tatry to zupełnie inny niż Beskidy sposób wędrówki. Wciąż głodna doznań.