Beskid Żywiecki - Krawców Wierch, Trzy Kopce

Niedziela bez handlu to świetny moment żeby wybrać się w góry! A tak serio to zawsze jest dobry moment; my wybrałyśmy niedzielę jako pierwszy termin pasujący nam wszystkim. I to była dobra decyzja bo w sobotę pogoda była różna, a w niedzielę już słonko od rana do wieczora (jedynie chłodny wiatr zakłócał lekko chwilami idyllę).

Nasz plan na niedzielę to spacer z Krawców Wierch na Rysiankę. Ruszamy rankiem z Złatnej niebieskim szlakiem spod kościółka. Strumyk szumi obok a słońce prześwieca przez zielone listki. Dla podkręcenia atmosfery kłania nam się sarenka przy strumyku! Zaczyna się podejście i żartami dodajemy sobie animuszu, w końcu w górach musi być pod górę, nie ma wyjścia.
   
Szybko docieramy do Bacówki PTTK Krawców Wierch – śliczna polana z małą urokoliwą chatką, zieleń traw i żółte mlecze a nad nimi błękit nieba i białe obłoki. Cudnie. 

   
Po małej przerwie „ruszamy na szczyt” – tak na prawdę nawet nie wiemy kiedy go przechodzimy bo nie ma tu żadnej tabliczki. Odbijamy w stronę Trzech Kopcy. I tu zaczyna się nasz Marsz Na Orientację, ponieważ oznaczenia są bardzo słabe jeśli chodzi o niebieski szlak, częściej widzimy żółty(?), kropkę (konny) i kwadrat (różowy na białym tle, pojęcia nie mam co to, może coś słowackiego?). Ale za pomocą GPS i słupków granicznych idziemy do przodu wypatrując biało- niebieskich pasków. Jest zabawa z tym chwilami, bez GPS pobłądziłybyśmy mocno kilka razy. Ale humory nam dopisują, szlak jest bardzo przyjemny i idzie nam się fajnie, pokonujemy kolejne „mosteczki” nad podmokłymi terenami. Ludzi jak na lekarstwo, kilku rowerzystów, kilku piechurów – cisza i spokój. Maszerujemy raz pod górę, a raz niestety w dół. Bo zanim się wdrapiemy na Trzy Kopce musimy zejść do przełęczy Bory Orawskie. Stąd ostro do góry sapiemy sobie. Gdy już osiągamy nasz drugi w tym dniu szczyt (znowu brak tabliczki !) to już wiemy że do schroniska mamy blisko, więc i humorki coraz lepsze i szybko zapominamy o trudnym podejściu. 

 
Omijamy Rysiankę i idziemy prosto do Schroniska na Hali Lipowskiej bo podobno dobrze tu karmią. I owszem, pierogi z serem i jagodami (wymarzone bo całą drogę towarzyszą nam krzaczki jagód z kwiatami lub zalążkami owoców) przepyszne i sycące. Tak posilone, szukamy zacisznej polanki na lenistwo – i znajdujemy takową zaraz po zejściu na niebieski szlak prowadzący z powrotem do Złatnej. Cudnie tu!! Więc siedzimy na zwalonych pniach i chłoniemy widoczki, promienie słońca i sielankowy spokój. 

 
 
Ale nie da się tak zostać za długo, bo przed nami jeszcze ponad 2 godziny marszu. Więc ruszamy w dół. Szlak w większej części trawersuje zboczem więc mamy piękne widoki do podziwiania. Idąc pierwsza w krzaczki ucieka przede mną jakiś szary ogon – żmija? Nie wiem i niech tak zostanie. Idziemy sobie, idziemy, idzie nam się długo, bo mamy wrażenie że w ogóle nie schodzimy w dół; no i w nogach mamy też już paręnaście kilometrów. 

Drogę asfaltową witamy z radością bo to znak że już blisko do końca – no jeszcze troszkę musimy przejść przez wieś zanim dotrzemy do punktu start-stop ale to już drobiazg.

Zmęczone, po ponad 25km marszu, wysmagane wiatrem i słońcem. Szczęśliwe.