Dolomity. Monte Serla (Sarlkofel) - 2378 m n.p.m.
Podczas wczorajszego trekkingu nasz przewodnik Łukasz wciąż podkreślał, że mamy się zrelaksować i zebrać siły na kolejny dzień, bo będzie od nas dużo wymagał.
I tak było.
Ruszyliśmy z miejscowości Dobbiaco (Toblach po niemiecku), drogą przez las, która faktycznie wiodła cały czas intensywnie pod górę. Było duszno (na szczęście słońce tego dnia nie świeciło tak ostro, zasłonięte chmurami), więc sapałam i walczyłam o oddech, a pot spływał mi po plecach.
Kiedy wyszliśmy na polanę i zrobiliśmy przerwę, zobaczyłam ile jeszcze mamy do szczytu - o rany!! Ale nie ma to tamto. Idziemy dalej, do góry, krok za krokiem, oddech i pot, skupienie na każdym postawionym kroku. Towarzyszą nam piękne widoki, zarówno na surową ostro opadającą skalną ścianę, jak i naprzeciw niej piękną panoramę.
Zdobywamy przełęcz Sarlsattel (2229 m n.p.m.). Przed nami skalna ściana - tam mamy dojść. Aż nie mogę uwierzyć. Ale widoki cudne.
Ale tu niespodzianka!! Wejście na szczyt to uroczy trawers zielonym zboczem, gdzieniegdzie tylko poprzetykany skalnymi fragmentami; w jednym miejscu nawet ubezpieczony łańcuchami. Więc idzie się łatwo i przyjemnie.
Na szczycie Monte Serla znajduje się duży krzyż z inskrypcją po niemiecku oraz metalowy znacznik (?!). Jest też piękna panoramana alpejskich szczytów, mimo iż niebo pochmurne i widoczność nie za dobra.
Zejście że szczytu znowu na przełęcz, i dalej przez zielone alpejskie łąki i pastwiska. Są tu i krowy, i konie skubiące leniwie trawę.
Idzie się dobrze i nawet przez chwilę przechodzi mi do głowy myśl, że chyba nasz przewodnik przesadzał z tym wymagającym zejściem.
Oj, jak bardzo się myliłam!
Niżej szlak przechodzi w kamienną drogę, stromą i krętą. Włączam uważność. Dochodzimy do domku pasterzy (krowy radośnie dzwonią dzwonkami na szyi) i robimy przerwę. Tu okazuje się, że jedna z koleżanek poślizgała się i uszkodziła kolano. To mnie zestresowało (chyba wszystkich), zwłaszcza że najgorszy fragment zejścia był dopiero przed nami. Na szczęście udało się zorganizować dla niej transport samochodowy na dół. A my idziemy. Czujni. Skupieni. Uważni. Bo zejście naprawdę paskudne. Szeroka droga o dużym nachyleniu, pokryta drobnymi kamyczkami, które usuwają się spod stóp. Każdy krok musi być świadomy i przemyślany, zabezpieczony kijkami, aby noga nie ujechała. Zdjęć nie ma z tego odcinka, nie było mi to w głowie. Całe ciało spięte, robi mi się gorąco, boli mnie głowa. Ale szczęśliwie schodzę do końca.
I tu okazuje się, że druga koleżanka nie miała tyle szczęścia i uszkodziła nadgarstek przy upadku. Humory mamy więc wszyscy trochę skwaszone, ja w duchu dziękuję, że bezpiecznie dotarłam do końca wędrówki. Brakuje nam niestety czasu, aby podejść pod Lago Di Dobbiaco.
Dzień pełen wrażeń. Wspinaczka pod górę, zdobycie szczytu, piękne widoki. Ale i stres przy zejściu. Dobry dzień, wymagający, ale dający też satysfakcję.
Trasa poglądowa poniżej na podstawie www.mapy.cz
Góry wciąż uczą mnie respektu i pokory, przypominają o swojej potędze. I choć mój rozsądek w górach jest mocno "zainfekowany" wiarą w moje własne możliwości fizyczne i psychiczne, to chyba wolę mieć ten szeroki margines, aby czuć się komfortowo i czerpać jak najwięcej przyjemności w ostatecznym rozliczeniu.